Poszukiwacze zaginionej owcy, czyli „Gdzie jesteś, bracie?” Magdaleny Mikutel

wpis w: książki | 0
Ilustracja do tekstu Poszukiwacze zaginionej owcy, czyli "Gdzie jesteś, bracie?" Magdaleny Mikutel

Gdzieś między brzęczącym tramwajami Wrocławiem a Małym Cichem wydarzają się kolejne perypetie bohaterów Magdaleny Mikutel – Witka, Pawła, Anieli i Marty. „Gdzie jesteś, bracie” to powieść obyczajowa, ale nie taka zwyczajna – czytelnik będzie zaskoczony wieloma wątkami, miejscami, spotkaniami. Chyba rzadko spotyka się w powieściach bohatera przygotowującego się do chrztu dorosłych, modlącego się wstawienniczo czy ewangelizującego kolegów z podwórka. I jest w tym coś pięknego.

Ewangelizatorzy, którzy wyciągają sąsiadów z uzależnień, ratują ich przed samobójstwem i sprzątają im mieszkanie są jednocześnie cudownie zwyczajni. Potrafią pobić się o dziewczynę, zrobić (naprawdę niechcąco!) stajnię Augiasza w domu pewnej wpływowej osoby, przygotowywać niewinne żarty domownikom czy godzinami słuchać zwierzeń starszych parafianek na temat wszystkich możliwych chorób, które im się przytrafiły.

Zresztą kto wie, czy już od tego słuchania staruszki nie robią się zdrowsze.

Oni sami też potrzebują uzdrowienia przed wejściem w związek, bo to wcale nie jest tak, że skoro się zakochali, to żyli długo i szczęśliwie. Bo trzeba jeszcze popracować nad nawykami wyniesionymi z domu, przepracować role, do których się przyzwyczaiło (np. bohatera, który innym pomaga, ale sam pomocy nie chce przyjąć) albo zobaczyć, że tak naprawdę boi się wejść w relację.

Zagubionych braci (i sióstr) jest w książce dużo więcej niż tylko ci, którzy potrzebują usłyszeć Dobrą Nowinę. Do tego dochodzi pytanie o obraz Boga – czy rzeczywiście jest dobry? Dlaczego dopuszcza cierpienie? Czy może uzdrowić? Dlaczego łatwiej dorobić sobie pobożną teorię do własnych problemów (ze zdrową teologią nie mającą nic wspólnego) niż przyjąć, że Boga może interesować nasze życie?

I wreszcie – grupa modlitewna. Studencka, ewangelizacyjna, zupełnie zwariowana. Przed ślubem braci ze wspólnoty zapraszająca ich na wieczór uwielbienia, a potem jadąca przez pół wsi, żeby się za kimś pomodlić. Z księdzem, który ma dla nich czas. I wiejskim proboszczem, który niekoniecznie rozumie tych szalonych charyzmatyków, ale znajduje dla nich miejsce w parafii. Bo kocha swoją parafię i chętnie ją ożywi. Jest takich sporo.

To przy okazji pytanie do wspólnot, które trochę (albo i bardzo) okrzepły. Czy lockdowny nie zmiotły nas z powierzchni ziemi? Czy pamiętamy jeszcze własne szaleństwo ewangelizacyjne sprzed 20, 30 lat, nocne czuwania, bieganie z ulotkami po akademikach i czy teraz nie można by do tego wrócić? A może na odwrót, pracujemy w winnicy Pańskiej tak zamaszyście, że posługa stała się ważniejsza od drugiego człowieka ze wspólnoty? Słuchamy się jeszcze, troszczymy się o siebie, spotykamy? Czy mówimy jeszcze do siebie takie zwykłe słowa – „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam” – czy też, jak pisze św. Paweł, „jeden drugiego wzajemnie kąsa i pożera”?

Może to zresztą temat na kolejną powieść z cyklu „Opowieści z wiary„. W końcu poszukiwanie braci może być zajęciem na całe życie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *